Pierwszego sierpnia, w bólach i mękach nie większych niż znawcy tematu opisują, na świat przyszedł nasz chłopczyk. Dzień był z tych raczej ciepłych i spokojnych. To miało być tylko zwykłe, kontrolne KTG, chociaż w głębi serca liczyłam na to, że zaproponują wywoływanie. Byliśmy pięć dni po terminie a i dziecię nie było małe. I chociaż obraz całej sytuacji zaczyna w mojej głowie blaknąć to znam te podstawowe prawdy, które przekazywałam w opowieściach dziesiątki razy - przyjęli mnie na oddział, dali do wypicia koktajl i kazali czekać na rozwój sytuacji. Po 2,5 godzinie od pierwszego skurczu przecinałam pępowinę dziecka, które leżało na mojej piersi. To było tak dziwne i odmienne od wszystkich innych wydarzenie, mieszanka wielu pozytywnych emocji na czele z wielką ulgą - że oto mój syn jest już ze mną i mogę go tulić bez końca.
Ten entuzjazm i wybuch miłości szybko wylały mi kubeł zimnej wody na głowę kiedy okazało się, że najnormalniej w świecie boję się własnego dziecka. Jak podnieść, żeby nie uszkodzić, jak przebrać, jak zmienić pozycję i jak uspokoić kiedy nie daj Boże zacznie płakać. Ten strach sprawił, że ograniczałam się niemal wyłącznie do roli matki-żywicielki, a całą resztą zajmował się tata. Chociaż nie szczędziłam mu porad i wskazówek, bo jak wiadomo najlepiej robić coś czyimiś rękoma a wymądrzać się wtedy kiedy coś nie dotyczy nas w danej chwili.
Po miesiącu tata-mąż wrócił do pracy, a my zostaliśmy sami, skazani na naukę siebie nawzajem, na dojście do porozumienia i na pokonanie strachu. W pierwszy dzień gdy mąż wychodził do pracy płakałam jakby wyjeżdżał w długą delegację, niepewna tego czy dam radę zająć się tym małym okruszkiem śpiącym obok w łóżeczku. A kiedy kilka godzin później obudził mnie jego płacz, z mocno bijącym sercem zaczęłam realizować plan naszego oswajania się. Za radą położnej mówiłam do niego, tłumaczyłam mu co robię, mimo że przy zmianie ubrań byłam niemało zestresowana i przejęta kiedy brałam go na ręce. Tak mijał nam dzień za dniem. Ja nie przestawałam mówić, opowiadać i śpiewać, a on słuchał, pomagał mi i współpracował. Z czasem zaczął reagować zaciekawionym spojrzeniem, skromnym uśmiechem, a teraz prowadzimy żywe rozmowy w bobasowym języku z gestykulacją jakiej nie powstydziłby się nawet Włoch.
Dziś nasz syn ma prawie dwa miesiące i żadne z nas nie wyobraża sobie już dnia bez niego. Wsiąknął w nasz świat na dobre, zostawiając przy tym skrawek chwili na nasze dotychczasowe przyjemności i tak oto powoli wracam do pieczenia. Wybieram przepisy szybkie do przygotowania - jak te babeczki - bo nigdy nie wiadomo kiedy znudzą się kręcące się nad łóżeczkiem króliczki albo kiedy głód czy tęsknota zawita do małego człowieka.
Babeczki orkiszowo-owsiane
Składniki (na 10 sztuk):
- 100g mąki owsianej
- 60g mąki orkiszowej
- 70g ksylitolu
- 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
- 70g masła
- 200 ml maślanki
- 1 jajko
- 1 brzoskwinia lub inny dowolny owoc.
Przygotowanie:
- Masło roztopić, odstawić do wystygnięcia.
- Brzoskwinię pokroić na małe kwadraciki
- W naczyniu wymieszać ze sobą suche składniki.
- Do roztopionego masła wlać maślankę, wbić jajko i całość wymieszać.
- Mokre składniki dodać do suchych i połączyć.
- Masę nakładać do foremek na babeczki (nieco ponad 3/4 wysokości), na górze ułożyć po 3 kawałki pokrojonej brzoskwini.
- Piec w piekarniku rozgrzanym do 180° około 15-20 minut. Studzić na kratce.
Fajny wpis!
OdpowiedzUsuń