Dobra, koniec żartów- wiosna już na mecie, łapie oddech, zasapana i zaraz zaświeci słońcem a ja jeszcze nie gotowa, żeby pokazać jej swoje nadal zimowe ciało. Są tacy, którzy odhaczają zwiedzone kraje, spełnione marzenia a nawet zdobyte laski, ja odhaczam tylko kolejne podejścia do diety.
Każda nowa dieta zaczyna się od przygotowań, po pierwsze to ułożony w głowie plan. Zacznę ćwiczyć, bo jednak nic tak nie ujędrni ciała jak aktywność fizyczna. Najpierw to są ćwiczenia 5 razy w tygodniu, z Chodakowską, bo to mam sprawdzone, mijają kolejne dni i stwierdzam, że jednak nie chce mi się rozkładać maty i ćwiczyć przez godzinę, a w zasadzie to nie lubię tego robić. Ukrucam swój plan treningowy do 3 razy w tygodniu i skupiam się już tylko na nogach, niech chociaż one dobrze się prezentują w szortach, a dobrze to znaczy bez cellulitu. 3 dni się udaje, w czwarty nie mam czasu, w piąty zapomniałam...fuck! Dobra, to może basen, tę aktywność lubię. No lubię, ale też nie lubię jak jest mi zimno i na samą myśl o tym, że mam zdjąć ciepły swetr i wejść do zimnej wody mam gęsią skórkę. Na basen wracam więc już od lutego, bezskutecznie. A, przepraszam, w minioną sobotę było na tyle ciepło, że poczułam ten basenowy flow i wyruszyłam. Szkoda, że akurat w ten weekend postanowili go czyścić. Ale chociaż przymierzyłam strój, co prawda wbija mi się w dupę trochę bardziej niż ostatnim razem kiedy miałam go na sobie, ale jeszcze nie ma płaczu. W każdym razie, fuck! po raz drugi. Okej, doceniam, że mam pracę fizyczną, tam chociaż się nieco poruszam.
Na równi z planem treningowym, układam w głowie dietę. 1800 kalorii powinno być spoko, to nawet dużo żarcia, a jak się wprowadzi więcej warzyw to właściwie jedzenie się nie kończy. No i lecimy z tym planem. Pierwszy dzień spoko, drugi dzień spoko, na trzeci jest spoko tak gdzieś do 16, a później zaczynają się wycieczki po kuchennych szafkach, bo może przypadkiem znajdę tam coś do przegryzienia. Na moje szczęście, ale i nieszczęście zawsze na coś trafię a w kryzysowych sytuacjach podjem trochę kropelek czekoladowych, które dodaję do babeczek. Czwartego dnia staję na wagę, na której nic się nie zmieniło, a jak się nie zmieniło po tym jak coś z szafek podjadłam to znaczy, że dziś też mogę i nic się wielkiego nie wydarzy. Później przychodzi weekend, w sklepie jest promocja na moje ulubione żelki, orzeszki w miodzie czy inne cukrowo-tłuszczowe bomby i w poniedziałek znów jestem u punktu wyjścia. Fuck! po raz trzeci.
Ale dobra, teraz jestem już naprawdę pod ścianą. Bo waga bardzo szybko i bardzo niebezpiecznie zbliża się do punktu zero. Nie mam już zapasów w szafkach (oczywiście wyjadłam, bo jedzenia nie wyrzucam), napiekłam na zapas słodkosci na bloga, które oczywiście też zjadłam i kładę przed sobą czystą kartkę. Ja wiem, że ja potrafię, co nie raz sobie udowodniłam, muszę tylko wyciszyć w sobie ten głos, który szepcze mi ciągle do ucha, że jeden batonik przecież można, ale już nie wspomina o tym, że jeden ciągnie za sobą całą lawinę słodkości. Jestem silna, twarda i nieugięta i udowodnię to sobie kolejny (straciłam rachubę, który to już) raz! Trzymajcie kciuki, żeby mi się fałdki na plecach wyprostowały, uda zrobiły gładsze i żeby nie było wstydu w tym sezonie kiedy przyjdzie założyć bikini. Amen!
Fit syrniki w polencie
Składniki (6 sztuk):
Każda nowa dieta zaczyna się od przygotowań, po pierwsze to ułożony w głowie plan. Zacznę ćwiczyć, bo jednak nic tak nie ujędrni ciała jak aktywność fizyczna. Najpierw to są ćwiczenia 5 razy w tygodniu, z Chodakowską, bo to mam sprawdzone, mijają kolejne dni i stwierdzam, że jednak nie chce mi się rozkładać maty i ćwiczyć przez godzinę, a w zasadzie to nie lubię tego robić. Ukrucam swój plan treningowy do 3 razy w tygodniu i skupiam się już tylko na nogach, niech chociaż one dobrze się prezentują w szortach, a dobrze to znaczy bez cellulitu. 3 dni się udaje, w czwarty nie mam czasu, w piąty zapomniałam...fuck! Dobra, to może basen, tę aktywność lubię. No lubię, ale też nie lubię jak jest mi zimno i na samą myśl o tym, że mam zdjąć ciepły swetr i wejść do zimnej wody mam gęsią skórkę. Na basen wracam więc już od lutego, bezskutecznie. A, przepraszam, w minioną sobotę było na tyle ciepło, że poczułam ten basenowy flow i wyruszyłam. Szkoda, że akurat w ten weekend postanowili go czyścić. Ale chociaż przymierzyłam strój, co prawda wbija mi się w dupę trochę bardziej niż ostatnim razem kiedy miałam go na sobie, ale jeszcze nie ma płaczu. W każdym razie, fuck! po raz drugi. Okej, doceniam, że mam pracę fizyczną, tam chociaż się nieco poruszam.
Na równi z planem treningowym, układam w głowie dietę. 1800 kalorii powinno być spoko, to nawet dużo żarcia, a jak się wprowadzi więcej warzyw to właściwie jedzenie się nie kończy. No i lecimy z tym planem. Pierwszy dzień spoko, drugi dzień spoko, na trzeci jest spoko tak gdzieś do 16, a później zaczynają się wycieczki po kuchennych szafkach, bo może przypadkiem znajdę tam coś do przegryzienia. Na moje szczęście, ale i nieszczęście zawsze na coś trafię a w kryzysowych sytuacjach podjem trochę kropelek czekoladowych, które dodaję do babeczek. Czwartego dnia staję na wagę, na której nic się nie zmieniło, a jak się nie zmieniło po tym jak coś z szafek podjadłam to znaczy, że dziś też mogę i nic się wielkiego nie wydarzy. Później przychodzi weekend, w sklepie jest promocja na moje ulubione żelki, orzeszki w miodzie czy inne cukrowo-tłuszczowe bomby i w poniedziałek znów jestem u punktu wyjścia. Fuck! po raz trzeci.
Ale dobra, teraz jestem już naprawdę pod ścianą. Bo waga bardzo szybko i bardzo niebezpiecznie zbliża się do punktu zero. Nie mam już zapasów w szafkach (oczywiście wyjadłam, bo jedzenia nie wyrzucam), napiekłam na zapas słodkosci na bloga, które oczywiście też zjadłam i kładę przed sobą czystą kartkę. Ja wiem, że ja potrafię, co nie raz sobie udowodniłam, muszę tylko wyciszyć w sobie ten głos, który szepcze mi ciągle do ucha, że jeden batonik przecież można, ale już nie wspomina o tym, że jeden ciągnie za sobą całą lawinę słodkości. Jestem silna, twarda i nieugięta i udowodnię to sobie kolejny (straciłam rachubę, który to już) raz! Trzymajcie kciuki, żeby mi się fałdki na plecach wyprostowały, uda zrobiły gładsze i żeby nie było wstydu w tym sezonie kiedy przyjdzie założyć bikini. Amen!
Fit syrniki w polencie
Składniki (6 sztuk):
- 250 g twarogu
- 1 jajko
- 45 g mąki owsianej
- 3-4 łyżki erytrolu lub więcej według smaku)
- polenta do obtoczenia
- olej do smażenia
Przygotowanie:
- Ser rozdrobnić widelcem
- Wbić jajko, dodać pozostałe składniki i wymieszać.
- Z masy formować placuszki (najlepiej robić to zwilżonymi dłońmi) i obtaczać w polencie.
- Smażyć na rozgrzanej i natłuszczonej patelni pod przykryciem na małym ogniu. Z obu stron, aż Jolanta lekko się przyrumieni
Wartość odżywcza dla 1 porcji 191 g, bez uwzgłednienia oleju do smażenia (całość to 2 porcje)
Kalorie: 345
B: 30,8
T: 10,8
W: 30,83
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będę wdzięczna wszystkim anonimowo komentującym za podanie imienia, albo chociaż pseudonimu. Dziękuję.